Potem przychodzi ten moment, gdy ktoś Cię zauroczy, może nawet zakochasz się w tej osobie przez jej rozbrajający uśmiech czy inne, codzienne rytuały. Nie myślisz, bo doświadczenie podpowiada Ci, że nie warto sobie tego psuć.
Mija kilka miesięcy, może pół roku i zaczynasz zdawać sobie sprawę, że to nie jest twoja bratnia dusza, że o pewnych rzeczach wolisz z nią nie rozmawiać, aby nie czuć się zawiedzionym. Mimo to zostajesz, bo znowu doświadczenie podpowiada Ci, że twoje wymagania – nawet jeśli ktokolwiek jest w stanie je spełnić – mogą być przepisem na tragikomedię, a nie na szczęście i dobrą relację.
Stąpasz powoli, uczysz się akceptować i przymykać oko. Nie unosić się, gdy usłyszysz lub dostrzeżesz coś, co bije w twój światopogląd jak pięść w wiotki brzuch. Zaczynasz być przekonany, że tak to musi wyglądać i z premedytacją gubisz idealistyczne wyobrażenia, masz wrażenie, że jesteś nie do końca szczery.
Regenerujesz się nabierając nowych sił, gdy zostajesz sam choćby na ten jeden wieczór. Znowu doceniasz samotność, która teraz bywa błoga. Czujesz, co ma na myśli O.S.T.R. w ostatniej ścieżce na „Podróży zwanej życiem”. Zastanawiasz się, czy nie lepiej byłoby znowu żyć samemu spotykając tylko krótkotrwałe, ekscytujące epizody. Nawet jeśli byłoby, to ty tak nie potrafisz. Zaczynasz więc akceptować niedoskonałości. Gdy wraca do domu cieszysz się na jej widok i mówisz, że ją kochasz. Znowu ci zależy i starasz się dla niej. Unikasz spotkań z osobami, które mogłyby cię zafascynować i rozbić tę misternie układaną codzienność. Przestajesz słuchać tkliwej muzyki i sprawdzasz dokąd cię to wszystko zaprowadzi. Nie ma puenty.